Filmowe szybkie strzały #4 - „Drugie życie króla”
Lubię filmy nieoczywiste i nietypowe, a mój wewnętrzny mentalny hipster zawsze zachęca mnie do sięgania po pozycje nieco mniej znane oraz niedoceniane. Cóż, a bycie fanką jednego aktora w dodatku pomaga mi dostrzegać, czy obsada w ogóle jest w stanie spełnić moje (niewielkie, lecz wciąż jakieś) oczekiwania. Bo często przed seansem wiem tak naprawdę niewiele – niegdyś zaczytywałam się w opisach i oglądałam zwiastuny, a teraz wolę zdać się na łut szczęścia. Jednak dzięki temu już wiele razy trafiłam na istne perełki. Gdy nie mam większych oczekiwań, mogę podejść do danego tytułu z czystym umysłem i ocenić go tak, jak szczerze uważam. A „Drugie życie króla” (czyli oryginalny „Arthur Newman” przetłumaczony w sposób co najmniej dziwny) było zaskoczeniem bardziej niż pozytywnym. Już od pierwszych chwil było w tej produkcji coś, co mnie do niej mocno przyciągnęło (i nie chodzi o Colina Firtha mówiącego z amerykańskim akcentem – żeby nie było). Okazało się, że ten niepozorny i przyjęty bez echa film to studium dwójki nietypowych bohaterów, tworzące w swej skromności nieco nierówno wyważony, jednak niewątpliwie intrygujący komediodramat.
Głosy na temat „Drugiego życia króla” są na tyle podzielone, że czytanie każdej z opinii pozwala dostrzec w tym filmie coś zupełnie nowego. Dla mnie była to podróż jedyna w swoim rodzaju i na pewno będę ją wspominać z niemałym sentymentem. Chociaż nie była to historia idealna, jej melancholijny i powolny klimat, a także ładne ujęcia uważam za ogromny atut. Ale pewnie dlatego, że po prostu mam słabość do amerykańskich opowieści o podróżach donikąd, zmieniających życie zagubionych w codziennej rutynie bohaterów… Bo kto wie, co może się podczas niej wydarzyć? Na kogo może wpaść protagonista? A to chyba w tym wszystkim jest najbardziej interesujące. Jestem jak najbardziej na tak i z czystym sumieniem polecam. Nawet jeśli film sam w sobie nie stał się szczególnie popularny i raczej niewiele osób zwraca na niego uwagę.