Filmowe szybkie strzały #5 - „Spencer”

Filmowe szybkie strzały #5 - „Spencer”


KRÓLOWA ŁEZ

    Zwolenniczką brytyjskiej rodziny królewskiej nie byłam tak naprawdę nigdy. A co za tym idzie: mania na księżną Dianę kompletnie mnie ominęła i nieszczególnie przez to ubolewam. Nie zmienia to faktu, że jest to zdecydowanie postać mocno zakorzeniona w popkulturze; szczególnie przez mnogość opowiadających o niej dzieł oraz dość zagadkową śmierć, do dziś budzącą wiele skrajnych opinii. Dlatego też moja spontaniczna decyzja o wyjściu do kina na Spencer poniekąd zaskoczyła również i mnie samą. Jednak gdy tylko dowiedziałam się, że w rzeczywistości nie jest to cukierkowy, przedświąteczny biopic, a gorzki, psychologiczny monodram, pomyślałam, że w sumie nie mam niczego do stracenia. I była to słuszna decyzja. Diana w wykonaniu Kristen Stewart sama mocno krytykuje wszystko, co dzieje się w grudniowe dni za murami Sandringham House. A właśnie to czyni dla mnie całokształt jeszcze lepszym. No, jednak już nie patrzmy na moje osobiste sympatie.

Spencer na szczęście okazuje się być historią o wiele głębszą, niż może się po samych zapowiedziach i zwiastunach wydawać. Nie jest pustą laurką ku czci wyidealizowanego obrazu księżnej Diany - wręcz przeciwnie; to opowieść zupełnie odmienna, aspirująca na bycie produkcją ambitną i w swej prostocie poruszającą. Pablo Lurrain ponownie stworzył bohaterkę z krwi i kości, bardzo nam bliską i ludzką. Snując fabułę trwającą zaledwie trzy grudniowe dni, reżyser zbudował wiarygodne studium postaci zmęczonej całym swoim życiem - przepełnionym rygorem i nieustanną obawą o przyszłość. Chociaż niektóre momenty zahaczają o wręcz oniryczny realizm magiczny, na pewno niejedna osoba będzie potrafiła utożsamić się z Dianą zagraną przez fenomenalną Kristen Stewart. A jest to bohaterka skromna i kompletnie do antagonistycznie przedstawionej rodziny nie pasująca. Co prawda niektóre fantasmagoryczne sceny z pojawiającą się w urojeniach Diany Anną Boleyn potrafią nieco wybić z rytmu, jednak ostatecznie okazują się być zabiegiem niewątpliwie ciekawym i dodającym niepowtarzalności cierpieniu bohaterki. 

Również warstwa wizualna stoi na najwyższym poziomie. Spencer to obraz mocno intymny i surrealistyczny, graniczący pomiędzy snem a jawą. Nie śpieszy się w swej narracji, przez co może się dla niektórych osób wydawać momentami wręcz nudny. Chociaż tak naprawdę wszystko zależy od tego, z jakim nastawieniem podejdzie się do oglądania. Jeśli ktoś pragnie filmu obyczajowego lub standardowego biopicu, raczej będzie zdecydowanie bardziej artystycznym pomysłem Pablo Lurraina zawiedziony. Całokształt bowiem często przypomina swoisty horror psychologiczny, świetnie wykorzystujący grudniową burość, a także niejednokrotnie psychodeliczną jazzową muzykę Jonny'ego Greenwooda, idealnie oddającą pogarszający się stan bohaterki. Połączenie pastelowych odcieni ze wszechobecną szarością tworzy nietypowy klimat, pozostający w pamięci widza również po seansie. Nie będę ukrywać jednak, że film wydał mi się trochę zbyt krótki i jakby urwany w połowie. Aczkolwiek z drugiej strony jak najbardziej potrafię zrozumieć, że wszystko zostało spięte w całość przy pomocy dość niejednoznacznego katharsis. Więcej dopowiadać nie trzeba było i doceniam zamysł reżysera.

Ile prawdziwej Diany jest w Dianie Lurraina? Prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. Co prawda na postać księżnej zaczęłam spoglądać nieco inaczej, jednak i tak podchodzę do ukazanej w Spencer historii ze sporą rezerwą. Mimo wszystko, jest to wzruszająca opowieść o miłości matki do swoich dzieci. Dodatkowo to podróż dość zgrabnie balansująca między onirycznością a trudami codziennego życia wśród ludzi, którym trudno w ogóle zaufać. Dociera ona najgłębszych zakamarków wyniszczonej i codziennie zmagającej się z nowymi trudnościami psychiki, a także stara się ukazać, do czego może doprowadzić długotrwałe przedmiotowe traktowanie. Taki obraz ludzkiej, mającej własne zmartwienia Diany jak najbardziej do mnie przemawia. Przestała być nierealnym i tworzonym przez lata symbolem, a stała się człowiekiem z krwi i kości. To naprawdę wysokojakościowe kino, któremu zdecydowanie warto dać szansę.
Filmowe szybkie strzały #4 - „Drugie życie króla”

Filmowe szybkie strzały #4 - „Drugie życie króla”


W POSZUKIWANIU SZCZĘŚCIA

        Lubię filmy nieoczywiste i nietypowe, a mój wewnętrzny mentalny hipster zawsze zachęca mnie do sięgania po pozycje nieco mniej znane oraz niedoceniane. Cóż, a bycie fanką jednego aktora w dodatku pomaga mi dostrzegać, czy obsada w ogóle jest w stanie spełnić moje (niewielkie, lecz wciąż jakieś) oczekiwania. Bo często przed seansem wiem tak naprawdę niewiele – niegdyś zaczytywałam się w opisach i oglądałam zwiastuny, a teraz wolę zdać się na łut szczęścia. Jednak dzięki temu już wiele razy trafiłam na istne perełki. Gdy nie mam większych oczekiwań, mogę podejść do danego tytułu z czystym umysłem i ocenić go tak, jak szczerze uważam.  A „Drugie życie króla” (czyli oryginalny „Arthur Newman” przetłumaczony w sposób co najmniej dziwny) było zaskoczeniem bardziej niż pozytywnym. Już od pierwszych chwil było w tej produkcji coś, co mnie do niej mocno przyciągnęło (i nie chodzi o Colina Firtha mówiącego z amerykańskim akcentem – żeby nie było). Okazało się, że ten niepozorny i przyjęty bez echa film to studium dwójki nietypowych bohaterów, tworzące w swej skromności nieco nierówno wyważony, jednak niewątpliwie intrygujący komediodramat. 

        Aczkolwiek jednocześnie potrafię dostrzec, dlaczego „Drugie życie króla” może tak wielu osobom nie przypaść do gustu. To historia w sumie bez ściśle określonej fabuły. Oderwana od rzeczywistości, a także będąca jakoby jedynie przypadkowym urywkiem z życia dwójki wypalonych i zmęczonych rzeczywistością ludzi. Bohaterowie dopiero w trakcie podróży donikąd starają się odnaleźć swoje wnętrze i własne priorytety. Są wyrzutkami, uciekającymi przed rutyną oraz dawnymi tożsamościami. Czują niezrozumienie, boją się o to, co przyniosłaby przyszłość, gdyby stanęli w miejscu i nigdzie się nie ruszyli. Dlatego też szukają alternatyw, kosztują nowych życiowych scenariuszy i jadą coraz szybciej, nawet jeśli demony przeszłości nieustannie siedzą im na ogonie… Wkradają się do domów obcych ludzi i niczym aktorzy w dwuosobowym, intymnym teatrze odgrywają w nich role zupełnie odmienne od tych, jakie mieli w swoich poprzednich wcieleniach. To niebanalny, pełen emocji spektakl, którego sceny miłosne są przedstawione w sposób taki, że już od pierwszych chwil zaczęłam uważać je za jedne z lepszych, jakie widziałam w kinematografii. Nie były widowiskowe, lecz osobiście coś mnie w ich prostocie oraz delikatności poruszyło. Chemia między Colinem Firthem i Emily Blunt ukazana była w boleśnie dobry sposób, a dodatkowo potrafiła złapać za serce, nawet jeśli tak naprawdę nawet nie była zagrana w odkrywczy i świeży sposób. Zwłaszcza, że całokształt był obrazem cichym, dyskretnym i skupionym na egzystencjalnej podróży, która mimo wszystko prowadzi tam, gdzie byśmy tego zapewne nie chcieli. Jednak po dłuższych rozważaniach naprawdę ciężko byłoby znaleźć lepsze rozwiązanie.

        Głosy na temat „Drugiego życia króla” są na tyle podzielone, że czytanie każdej z opinii pozwala dostrzec w tym filmie coś zupełnie nowego. Dla mnie była to podróż jedyna w swoim rodzaju i na pewno będę ją wspominać z niemałym sentymentem. Chociaż nie była to historia idealna, jej melancholijny i powolny klimat, a także ładne ujęcia uważam za ogromny atut. Ale pewnie dlatego, że po prostu mam słabość do amerykańskich opowieści o podróżach donikąd, zmieniających życie zagubionych w codziennej rutynie bohaterów…  Bo kto wie, co może się podczas niej wydarzyć? Na kogo może wpaść protagonista? A to chyba w tym wszystkim jest najbardziej interesujące. Jestem jak najbardziej na tak i z czystym sumieniem polecam. Nawet jeśli film sam w sobie nie stał się szczególnie popularny i raczej niewiele osób zwraca na niego uwagę.

Filmowe szybkie strzały #3 - „Samotny mężczyzna"

Filmowe szybkie strzały #3 - „Samotny mężczyzna"


CHCIAŁBYM UMRZEĆ Z MIŁOŚCI

        Jeszcze kiedyś bym się z tym być może z tym kryła, jednak teraz nie widzę sensu, by kogokolwiek oszukiwać: Colin Firth to mój ulubiony aktor i wiele filmów oglądam wyłącznie dla niego, nawet jeśli ich fabuła w pierwszej chwili mnie nie zaciekawia. Często się mimo wszystko zdarza, że produkcje te same w sobie również okazują się niezwykle satysfakcjonującą i zmysłową ucztą dla oka (i to nie tylko przez jednego aktora). „Samotny mężczyzna” co prawda nigdy nie był na mojej liście do obejrzenia, lecz zadziwiająco entuzjastyczne opinie krytyków i zdobyte przez niego nagrody (w tym również nominacja do Oscara) skłoniły mnie do rzucenia na niego wzrokiem. Przyznam, że było to doznanie intrygujące. Bardzo intymne i spokojne, lecz w tym wszystkim niewątpliwe chwytające za serce.

    Tom Ford jest projektantem mody i doskonale to w jego pierwszym dziele widać. „Samotny mężczyzna” to obraz bardzo schludny, przemyślany i stonowany, lecz właśnie w tym wyważeniu znalazł sposób na zaintrygowanie widza. Modernistyczne Los Angeles w latach 60., zdesperowany, starający się pogodzić z utraconą miłością nauczyciel uniwersytecki oraz wszechobecna szarość i oszczędność w słowach. Wszystko idealnie łączy się w uniwersalny obraz przepełniony emocjami i ogromnym bólem. Jest to studium człowieka nieustannie próbującego uciec przed trudną przeszłością, poszukując przy tym bliskości drugiego człowieka. Lecz nie zawsze jest to takie łatwe. Protagonista pragnie uciec przed życiem, chociaż nieustannie waha się przed podjęciem decyzji. Życie bowiem pełne jest zbiegów okoliczności i niefortunnych sytuacji, a Tom Ford bardzo dobrze to w swoim filmie ukazał. Filmie oszczędnym i cichym, lecz ukazującym naprawdę ważne wartości w wizualnie ładny sposób. Aktorzy również dali z siebie wszystko i to niewątpliwie widać. Lecz to w sumie nic dziwnego - „Samotny mężczyzna” to przecież opowieść o ludziach oraz ich rozterkach. Colin Firth widza wręcz hipnotyzuje i wcale nie dziwi mnie, że otrzymał za rolę George’a tyle nagród i nominacji. A na dokładkę – gorzkie, ironiczne zakończenie. Zdradzać go nie będę, lecz napomknę, że idealnie domyka całokształt historii i ukazuje, że los potrafi z nas porządnie zadrwić.

      Debiut reżyserski Toma Forda wspominać będę bardzo dobrze, bo jest to nie lada kino. Być może fabularnie nawiązujące do znanych już schematów, a także nie aż tak skomplikowane, lecz właśnie w tej estetycznej prostocie poruszające i przyciągające. Na pewno wielu z nas będzie się mogło z ukazaną historią utożsamić. Bo pomimo wielu różnic – wszystko opowiada przecież o człowieku zwyczajnie tęskniącym za bliskością innych ludzi, a także borykającym się z demonami przeszłości. Jak najbardziej polecam, chociaż jest to doznanie raczej wizualno-emocjonalne.
Filmowe szybkie strzały #2 -  „Diuna”

Filmowe szybkie strzały #2 - „Diuna”


PRZEROST FORMY NAD RESZTĄ

        Na samym wstępie szybko napomknę, że książkowej Diuny Franka Herberta nie znam i to było moje pierwsze pełnoprawne zetknięcie z tymże rozbudowanym światem. Estetykę co prawda kojarzyłam, ogólny zamysł również, lecz zabrakło głębszego zapoznania. Aczkolwiek postać Denisa Villeneuve wspominam dość ciepło (bo Blade Runner 2049 prędko stał się jednym z moich ulubionych filmów), dlatego też postanowiłam mu kolejny raz zaufać. Miałam nadzieję, że zostanę przez niego wprowadzona i zachęcona do dalszego eksplorowania Herbertowskiej prozy. Oczekiwań technicznych i aktorskich co do filmu nie miałam przed seansem w sumie żadnych – bo nawet nieszczególnie na tę Diunę czekałam. No, lecz postanowiłam dać jej szansę, nawet jeśli wieść o Chalamecie i Zendayi w obsadzie nieco ostudziły moją chęć seansu (po prostu coś mnie od tych aktorów odciąga). Ostatecznie ciekawość zwyciężyła i postanowiłam zobaczyć, czy to naprawdę aż takie dobre, na jakie to wszyscy malują.

        Ukrywać nie będę – Diuna to niewątpliwie przyciągający oko film i dla fanów tego typu produkcji będzie to istny majstersztyk. Pustynne widoki i stonowana kolorystyka stworzyły niepowtarzalny klimat, a muzyka wyłącznie dodawała całokształtowi epickości (chociaż z biegiem czasu stała się w swej doniosłości aż przytłaczająca. Bardzo lubię Hansa Zimmera, jednak tym razem było go aż zbyt dużo). Niestety cała reszta filmu już tak przyjemna nie była… Bohaterowie okazali się nijacy, a ich losy nie były dla widza szczególnie wciągające i angażujące. Zdawało się, jakby byli jedynie figurami bez charakteru. Kartonowymi postaciami od pchania fabuły do przodu. Rozumiem, że być może taki był zamysł (książek w końcu nie czytałam, a tam zapewne wszystko utrzymane jest w właśnie takim patetycznym tonie), lecz w rzeczywistości tak naprawdę ani trochę nie pomaga to widzowi się skupić. Oglądanie przez prawie trzy godziny zmagań obojętnych mi ludzi nie zostanie w mojej pamięci na długo – nieważne jak bardzo widowiskowe by te wydarzenia były.

        Jednak na pewno wszystko zależy od podejścia. Jeśli ktoś pragnie obejrzeć Diunę dla samych głównych aktorów i ich rozpoznawalnych nazwisk – będzie jak najbardziej usatysfakcjonowany. Poza surowym, lecz intrygującym klimatem i kilkoma lepszymi momentami ten film nie ma nic więcej do zaoferowania. Był nijaki. A szkoda. Mam nadzieję, że ten prolog to jedynie rozgrzewka przed o wiele ciekawszymi kontynuacjami. A nuż się jeszcze do tego bezpłciowego Chalameta przekonam? Nie mówię nie. Ale na pewno nie była to najlepsza obejrzana przeze w ostatnim czasie produkcja.


Filmowe szybkie strzały #1 - „Nie czas umierać"

Filmowe szybkie strzały #1 - „Nie czas umierać"


    Wiecie co jest ogromnym plusem studiowania? Częste przebywanie w większym mieście. A co za tym idzie - możliwość pójścia do kina, gdy tylko na wielkim ekranie pojawi się jakaś ciekawa premiera (no, a także o ile zajęcia na to w ogóle pozwalają). Z tego też powodu postanowiłam rozpocząć kolejną już na blogu serię. Tym razem skupiać się ona będzie w głównej mierze na filmach, by móc się dzielić swoimi opiniami bez obawy, że wypadałoby stworzyć pełną, rozbudowaną recenzję (bo moje obecne położenie niewątpliwie mi to utrudnia, nawet jeśli chciałabym, by było inaczej. Jednak jakoś trzeba się w te studia wdrążyć i przynajmniej zdać pierwszy semestr. Skoro już na nie poszłam..)
   Polecam jednak rzucić okiem na mojego Facebooka, bo tam ostatnio staram się być nieco bardziej aktywna. Zwłaszcza, że przedstawiona przeze mnie niżej opinia na temat finału Craigowskiego Jamesa Bonda pochodzi właśnie stamtąd.



FAREWELL, MISTER BOND
 

        Pełnoprawnej opinii o najnowszym Bondzie pisać nie będę, bo Nie czas umierać to było moje pierwsze prawdziwe spotkanie z postacią Agenta 007. Aczkolwiek z drugiej strony wydaje mi się, że motyw jest już na tyle w popkulturze znany, że poniekąd upoważnia mnie to do napisania o tej produkcji kilku słów. Zwłaszcza, że przed seansem zdarzyło mi się obejrzeć kilka innych mainstreamowych filmów szpiegowskich, niejednokrotnie z serii o Bondzie czerpiących (dla jasności - wspominam o Kingsmanie i Kryptonimie U.N.C.L.E). No, jednak prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, dlatego te kilka słów o najnowszej części przygód znanego i uwielbianego szpiega będzie jak najbardziej na miejscu.

        Nie mam pojęcia, na jakim miejscu w rankingu filmów o Agencie 007 (oczywiście tym zagranym przez Daniela Craiga) postawiłabym finałowy, jednak mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to dobre kino akcji. Nawet bardziej niż dobre. Zdaje sobie sprawę ze swojej schematyczności, a także potrafi ironicznie wytknąć i sparodiować niektóre z fabularnych klisz, jednak niestety w to miejsce wchodzą kolejne, chyba już mniej intencjonalne grzeszki. Chociaż większość filmu ogląda się dobrze, a całość okazuje się zadziwiająco zgrabnie przemyślana, w którymś momencie tempo znacząco spada oraz rozpoczyna się niepotrzebny melodramatyzm. Niemniej jednak da się na to przymknąć oko, biorąc pod uwagę fakt, iż jest to ostatnia część z udziałem (niewątpliwie fenomenalnego i jak zwykle czarującego) Daniela Craiga. Wiadomo - seria musiała zostać zamknięta, więc wypadałoby jakoś tego lowelasa z ciętym językiem uspokoić. Niektóre ze scen faktycznie mimowolnie złapały mnie za serce, lecz to nie wystarczyło, bym ostatecznie uznała je za szczególnie angażujące. Może problem był z kobietą, która postanowiła Bonda usidlić?
        A za kolejny (lecz tym razem mniejszy) minus uważam zrezygnowanie z Any de Armas. Scena z nią była jedną z tych, które lepiej zapamiętałam przez jej dynamikę i świetnie wyważony ładunek humorystyczny. Szkoda, że jej bohaterka to jedynie epizod, bo był potencjał na naprawdę dobrany duet.

    Ale Nie czas umierać i tak jak najbardziej wam polecam. Nie jest to wymagające kino, jednak przez swoją prostotę potrafi diabelnie wciągnąć. Chętnie sprawdzę sobie inne przygody Craigowskiego Bonda - zwłaszcza, że samoświadome filmy akcji tworzone pół żartem, pół serio prędko zyskują moją sympatię.

Nauka samodzielności, czyli „Snowflake"

Nauka samodzielności, czyli „Snowflake"


✧・゚: *✧・゚:*    *:・゚✧*:・゚✧

    Wchodzenie w dorosłość to nie przelewki. A wiem o tym doskonale, bo sama dopiero co rozpoczęłam studiowanie i jako tako "samodzielne życie" w nieco większym mieście.  Ale  tak naprawdę nie to było powodem, przez który po Snowflake w ogóle sięgnęłam. Nie potrzebowałam przecież poradnika po dorosłym życiu, bo wiedziałam, że żadna proza nie będzie w stanie na sto procent przygotować na to, co nadejdzie w moim przypadku. Postanowiłam dać tej książce szansę, ponieważ słyszałam, że jest to historia podobna do zadziwiająco pozytywnie przeze mnie wspominanych Normalnych ludzi. Co prawda poniekąd obawiałam się, że tego typu marketing negatywnie wpłynie na mój odbiór książki Louise Nealon, jednak na szczęście okazało się, że są to opowieści odmienne fabularnie. Co prawda w wielu aspektach niewątpliwie zbliżone, lecz w ostatecznym rozrachunku poruszające zupełnie inne tematy. Ale niestety nie mogę powiedzieć, że Snowflake jakoś szczególnie mnie poruszyło. Starałam się je docenić, aczkolwiek podczas lektury niestety pojawiały się pewne zgrzyty. 

    Akcja książki zaczyna się w momencie, gdy osiemnastoletnia Debby idzie na studia w Dublinie. Chociaż dla młodej dziewczyny już samo początkowe zadanie nie należy do najłatwiejszych (musi bowiem codziennie dojeżdżać na uczelnię z oddalonej o ponad godzinę drogi farmy mlecznej, na której mieszka), wszystko jeszcze bardziej komplikują problemy rodzinne, nieustannie ujawniające się w jej życiu. Bo jak stać się w pełni samodzielną i dojrzałą młodą dorosłą, skoro jest się tak bardzo przywiązanym do swojego domu rodzinnego, chorej psychicznie matki oraz wujka z problemami alkoholowymi? Debby stara się jednak czerpać z życia jak najwięcej, mimo to nie odcinając się od ważnych dla niej osób. Na szczęście może liczyć na pomoc swoich przyjaciół, próbujących wprowadzić ją w zawiły świat żyjących na własną rękę studentów. Nawet jeśli nie od razu udaje im się sobie z nim poradzić...

    Powiem krótko: książka tak naprawdę nie wywołała we mnie żadnych większych emocji. Chociaż całokształt opowiada o problemach psychicznych i ukazuje powolne, dość niezgrabne studium wchodzenia w dorosłość, wszystko wydało mi się wyłącznie lakoniczne i łopatologicznie. Jeśli już porównujemy tę książkę do tej napisanej przez Sally Rooney, warto napomknąć, że w porównaniu z oschłą i bezuczuciową narracją Normalnych ludzi, Snowflake wypada raczej blado i tym bardziej przypomina silącą się na przekombinowaną głębię powieść młodzieżową. Nawet jeśli widać, że Louise Nealon niewątpliwie starała się stworzyć opowieść poruszającą i jedyną w swoim rodzaju, ostatecznie wszystko wyszło raczej średniawo. Ale i tak największym problemem okazał się dla mnie oniryczny wątek dotyczący proroczych snów. Rozumiem, że miało to zapewne dodać historii nieco realizmu magicznego, jednak ja spodziewałam się, że wszystko będzie bardziej przyziemne. Ciężko było mi przez to w pełni utożsamić się z główną bohaterką, nawet jeśli bardzo bym tego chciała.

    Jednak pomimo przeróżnych wad nie uznaję Snowflake za historię złą. Miała one ciekawe pomysły na siebie, ale po prostu nieco gorzej było z ich wykonaniem. Bohaterowie byli mi zadziwiająco obojętni, a fabuła wydawała się nie iść w jakimkolwiek konkretnym kierunku (nie to, żeby jakościowe były opowieści wyłącznie ze ściśle określoną fabułą - tutaj po prostu ciężko było się w którykolwiek wątek szczerze zaangażować). Nastawiona byłam raczej pozytywnie, aczkolwiek mój zapał ostatecznie zmalał. Ale może to przez fakt, że doszukiwałam się zbyt wielu podobieństw do Normalnych ludzi? Podejrzewam, że gdyby nie to, ta historia lepiej zapisałaby się w mojej pamięci. Ale i tak mimo wszystko jej nie odradzam. Porusza bardzo ważne tematy w przystępny sposób i warto jest dać jej szansę. Chociaż zapewne lepiej podejść do niej z czystym umysłem...

Wydawnictwo: Muza
Autor: Louise Nealon
Tłumaczenie: Radosław Madejski
Ilość stron: 352
Cena okładkowa: 39,90 zł
Premiera: 29.09.2021


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Muza



Siła marzeń, czyli „Do gwiazd"

Siła marzeń, czyli „Do gwiazd"


✧・゚: *✧・゚:*    *:・゚✧*:・゚✧

    Książek Brandona Sandersona (chociaż raczej tych, którym bliżej do fantasy) od dawna byłam ciekawa, jednak tak jakoś wyszło, że nigdy nie miałam z tym autorem po drodze. Aczkolwiek ukazanie się nowego wydania jednej z jego książek było dla mnie pretekstem do sprawdzenia, co też sprawia, że te historie są aż tak popularne. Oczekiwań względem Do gwiazd nie miałam praktycznie żadnych - wiedziałam o niej jedynie tyle, że jest to dość sporych rozmiarów (bowiem licząca ponad 600 stron) młodzieżowa historia fantastycznonaukowa. Chociaż określenie "młodzieżowa" w wielu innych przypadkach by mnie od lektury odciągnęło, tym razem moja ciekawość zwyciężyła. I nie ukrywam, że z początku sama się dość mocno w perypetie Spensy wciągnęłam. Niestety, aż tak entuzjastyczne wrażenia nie pozostały ze mną do końca lektury... Chyba po prostu dostrzegłam, że to wyłącznie kolejna zwyczajna i powielająca znane schematy książka dla młodszych ode mnie czytelników.

    Siedemnastoletnia Spensa już od dzieciństwa marzyła o tym, by pójść w ślady ojca i zostać pilotem myśliwca. Te plany poniekąd krzyżuje jednak fakt, że wszyscy dookoła uważają jej największy autorytet za tchórza, który nigdy nie był godzien swojego stanowiska. Mimo to, dziewczyna bierze sprawy w swoje ręce i planuje naprawić dobre imię swej rodziny. Chociaż tuż przed najważniejszymi egzaminami dotyka ją wszechobecna korupcję i kolesiostwo, nie zniechęca jej to do brnięcia za swoimi postawieniami. Wręcz przeciwnie - czuje się jeszcze bardziej zmotywowana do tego, by obecny system naprawić. Gdy już jednak jej zaawansowany bojowy trening się rozpoczyna, dostrzega, iż obrona jednego z ostatnich ziemskich bastionów przed kosmitami to wcale nie jest taka łatwa sprawa. Zwłaszcza, że dodatkowo niektórzy najwidoczniej skrywają przed niej sporo tajemnic...

    Bohaterowie w większości nieszczególnie przypadli mi do gustu. A było ich, jak na typową młodzieżówkę przystało, dosyć wielu (może po to, by pozbywać się ich w iście Martinowskim stylu?). Spensa niejednokrotnie działa nadzwyczaj irracjonalnie i samolubnie, a i jej motywacje nie zawsze wydawały się szczególnie wiarygodne. Ale jeśli miałabym już wskazać mojego ulubionego bohatera, zapewne wybrałabym FM. Do gustu przypadł mi zamysł na silną i dumną idealistkę, pragnącą rewolucją obalić niesprawiedliwych i niedemokratycznych władców, nawet jeśli sama wywodziła się z wyższych sfer. W porządku okazał się również Rig - bliski przyjaciel Spensy - nawet jeśli fragmenty z nim i M-Botem nie stały moimi ulubionymi. Ale tak poza tym większość bohaterów istnieje jedynie po to, by protagonistka miała z kim pożartować, a może i nawet poflirtować (choć na szczęście wątek miłosny jest zdecydowanie nienachalny). Fabuła do skomplikowanych nie należy, gdyż jest ponownie powielonym schematem o biednej dziewczynie, która ma marzenie, by stać się "kimś" w świecie pełnym przeciwności losu. Styl autora okazał się plastyczny i przyjemny, nawet jeśli monotonne opisy treningów i bitew powietrznych potrafią za którymś razem nieco znużyć. 

    Mimo tych wszystkich wad, nie da się ukryć, że Do gwiazd to literatura młodzieżowa z niemałym rozmachem (gdyby już przymknąć oko na fabularne klisze i drogę na skróty). Mojego serca perypetie Spensy nie skradły, ale wciąż nie uważam, by mój czas przy lekturze został zmarnowany. Wręcz przeciwnie - cieszę się, że w końcu zapoznałam się z Brandonem Sandersonem. Co prawda w nieco nietypowym wydaniu, jednak na pewno dam mu jeszcze drugą szansę. Teraz mogło być lepiej, ale moje marudzenie zapewne wynika w głównej mierze z tego, że już niestety nie należę do grupy docelowej tego typu opowieści. Ta książka na pewno przypadnie do gustu fanom przygodowych i pełnych akcji historii - aczkolwiek tych nieco bardziej familijnych, aniżeli brutalnych i pełnych moralnych dylematów. 

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Autor: Brandon Sanderson
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Ilość stron: 606
Cena okładkowa: 49,90 zł
Premiera (tego wydania): 14.09.2021


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka

Piękno w brzydocie, czyli „Portret Doriana Graya"

Piękno w brzydocie, czyli „Portret Doriana Graya"


✧・゚: *✧・゚:*    *:・゚✧*:・゚✧

    Wiele o Dorianie Grayu już w swoim życiu słyszałam, dlatego też nie zastanawiałam się ani przez chwilę, gdy nadarzyła mi się okazja do przeczytania tej historii w przyciągającym oko wydaniu. Jednak ładna obwoluta nie musi od razu zwiastować równie dobrej treści, racja? Mimo to, Dorian Gray jest zadziwiająco ładny - dosłownie i w przenośni. Chociaż nie ukrywam, że tak prawdę mówiąc, fabuła sama w sobie wielkiego wrażenia na mnie niestety nie zrobiła. Nie jest to powieść, która pozostanie ze mną na dłużej, lecz wciąż nie uważam, by była zła. Wręcz przeciwnie - posiada wiele wartości i uniwersalnych wątków, ale jest niewątpliwie przereklamowana. No ale nie oszukujmy się. Który ze znanych i powszechnie znanych klasyków nie jest?

    Historia opowiada o młodym i pięknym (jednak przy tym bardzo narcystycznym) Dorianie Grayu, pragnącym już na zawsze zachować swój wiek i urodę. Wszystko za sprawą pewnego mężczyzny, który postanawia przekazać młodzieńcowi swoją ideologię. Prowadzi to jednak do zawarcia istnego paktu z diabłem, bowiem malarz, tworzący tytułowy portret, przekazuje swojemu modelowi coś niezwykłego. Obraz okazuje się starzeć, pozostawiając właściciela wiecznie młodym. A zakochany w sobie Dorian z biegiem czasu dostrzega, że obraz potrafi dobitnie ukazać wszystkie popełnione przez niego grzechy, a także przedstawić biegnący czas. To też zmusza go do refleksji i prób stania się (przynajmniej w jego odczuciu) lepszym człowiekiem. Ale czy i to mu się uda?

    Książka niestety swoim całokształtem nieszczególnie mnie poruszyła - tak prawdę mówiąc, nigdy nie byłam wielką fanką wiktoriańskich realiów i klimatów, nawet jeśli doceniam, że właśnie ten fragment historii swoją estetyką przyciąga wielu zwolenników. A chociaż zdecydowana większość Portretu Doriana Graya została napisana pięknym, plastycznym językiem, to z rozdziału na rozdział wszystko robiło się coraz bardziej nużące. Z biegiem czasu po mojej początkowej fascynacji nie było już tak naprawdę śladu. Poruszona tematyka (czyli rozważana na temat ludzkiej moralności oraz kultu dążenia do wiecznej młodości) okazała się niewątpliwie ciekawa, jednak sama historia raczej nie pozostanie ze mną na dłużej. Za plus uznaję postać ekscentrycznego i charyzmatycznego Henryka Wottona, a także jego - choć mimo wszystko nie zawsze moralnie poprawne - złote myśli. Nie zgadzałam się z wieloma głoszonymi przez niego hasłami, aczkolwiek nie zmieniło to faktu, że jego osoba dodała do historii wiele ciekawych spostrzeżeń i stała się dla bohatera naprawdę ważna w jego - nawet jeśli nie jest to raczej odpowiednie określenie - rozwoju. 

    A już tak na zakończenie: po nieocenzurowanej wersji spodziewałam się nieco większych kontrowersji. Ale może niewielki wątek homoseksualny w tamtych czasach mógł aż tak tak znacząco wpłynąć na odbiór całości? Patrząc na biografię Oscara Wilde'a, zapewne faktycznie tak było. Co nie zmienia faktu, że pomimo wielu aktualnych rozważań i spostrzeżeń, niektóre z poruszonych tematów raczej ciężko jest przenieść na współczesne realia. Ale Portret Doriana Graya będę wspominać raczej pozytywnie. To bardzo wartościowa, ładnie napisana książka, która na pewno będzie w stanie zauroczyć jeszcze wiele następnych pokoleń. 

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Autor: Oscar Wilde
Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Ilość stron: 240
Cena okładkowa: 29,90 zł
Premiera (tego wydania): 14.09.2021


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka

Śledztwo (nie)doskonałe, czyli „Boginie" (PRZEDPREMIEROWO)

Śledztwo (nie)doskonałe, czyli „Boginie" (PRZEDPREMIEROWO)


✧・゚: *✧・゚:*    *:・゚✧*:・゚✧

    Tak jakoś się złożyło, że największy szał na Pacjentkę mnie ominął. Zdawałam sobie sprawę z popularności autora, jednak nigdy nie miałam okazji, by sprawdzić ten jakże głośno reklamowany i nagradzany (przynajmniej - z tego co pamiętam - podczas gali Bestellery Empiku) debiut. Dlatego też na Boginie nie czekałam, aczkolwiek poniekąd ucieszyłam się, gdy dostałam szansę, by tę książkę chwilę przed polską premierą przeczytać. Jej opis wydał mi się ciekawy i chciałam sprawdzić, co też Alex Michaelides ma czytelnikowi do zaoferowania. Nie ukrywam, że pomysł na stworzenie thrillera nawiązującego do kultury starożytnej Grecji mnie zaintrygował (nawet jeśli na pewno istnieje takich książek już na pewno dość dużo), a minimalistyczna okładka prędko wpadła w oko. Jednak czy to wystarczyło, by całokształt okazał się wart uwagi? Cóż... chyba niestety będę musiała swoją opinią nieco ostudzić zapał.

    Mariana Andros jest terapeutką grupową, która stara się pokonać swoje własne demony przeszłości. Pragnie wyleczyć rany po niedawnej, tragicznej śmierci ukochanego męża. Tego zadania nie ułatwia jednak fakt, że na uczelni, której jest absolwentką, a na której obecnie studiuje jej siostrzenica, zostaje zamordowana jedna z uczennic. Dlatego też kobieta wyrusza do Cambridge, by rozwiązać zagadkę nietypowego morderstwa, a jej oskarżenia od razu padają w stronę ekscentrycznego profesora, skupiającego wokół siebie grupę młodych studentek. Mariana robi wszystko, by potwierdzić swoje przypuszczenia i uchronić przed śmiercią kolejne osoby. Zrozumie jednak, że nie będzie to takie proste, jak się spodziewała. 

    Boginie to niestety książka z rodzaju tych, które po lekturze nie pozostają z czytelnikiem na dłużej. Chociaż intryga była ciekawa, a nawiązania do kultury starożytnej Grecji okazały się ogromnym plusem, całość wyszła zadziwiająco nijako. Bohaterowie wyszli dość papierowi, przez co ciężko z kimkolwiek sympatyzować, a fabuła sama w sobie była wyłącznie zlepkiem przeróżnych, mniej lub bardziej ambitnych pomysłów autora, co poskutkowało tym, że żaden z wątków nie został poprowadzony satysfakcjonująco i dogłębnie. Wyglądało, jakby Alex Michaelides sam pogubił się w swoim zamyśle na powieść i postanowił dać wszystkiego po trochu - byle tylko pojawiła się jak największa różnorodność. Ale to niestety wprowadziło jeszcze większe zamieszanie, książka porządnie straciła na jakości. Zakończenie niewątpliwie było emocjonujące i niespodziewane, jednak cóż to za kryminalne śledztwo, skoro tropy i tak prowadzą do czegoś zupełni innego? Mnie takie nagłe zwroty akcji już nie zaskakują. Chociaż może gdybym jeszcze jakoś bardziej polubiła wykreowanych bohaterów...

    Aczkolwiek nie jest to książka zła. Wręcz przeciwnie: miała swoje mocniejsze momenty, a jako rozrywkowy thriller niewątpliwie sprawdzi się bardzo dobrze. Jednak poza tymi cechami nieszczególnie wyróżnia się spośród innych tytułów z tego gatunku. Mogło być lepiej, ale już teraz nie jest najgorzej. Po prostu miałam co do tej książki nieco inne oczekiwania. Spodziewałam się, że wciągnę się w ekscytujące śledztwo i nie będę potrafiła się odciągnąć od książki, a dostałam raczej średniawą powieść z kilkoma ciekawszymi elementami i pomysłami na siebie. Nie odradzam jej jednak, bo na pewno znajdzie wielu swoich zwolenników. 

 Wydawnictwo: W.A.B
Autor: Alex Michaelides
Ilość stron: 384
Cena okładkowa: 42,99 zł
Premiera (tego wydania): 29.09.2021


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu W.A.B

Ewolucja trwa, czyli „Więcej niż człowiek"

Ewolucja trwa, czyli „Więcej niż człowiek"


✧・゚: *✧・゚:*    *:・゚✧*:・゚✧

    Nie będę ukrywać, że ze Sturgeonem nie miałam wcześniej do czynienia. To nazwisko jakimś cudem nigdy nie obiło mi się o uszy, jednak i tak chciałam przeczytać którąś z jego książek - zwłaszcza, że swego czasu pojawiła się w cudownym wydaniu z Wehikułu Czasu. Oczekiwań co do tej historii nie miałam żadnych, pragnęłam jedynie poznać ciekawą i wyróżniającą się spośród innych opowieść sci-fi. Czy Sturgeon mnie swoim Więcej niż człowiek poruszył? Czy podczas lektury w mojej głowie pojawiły się głębokie refleksje na temat tego, co być może wydarzyć się w przyszłości? Cóż... niestety nieszczególnie. Wciąż uważam, że to powieść bardzo dobra, aczkolwiek we mnie niestety nie wzbudziła większych emocji. A szkoda, bo potencjał był niewątpliwie ogromny i aż mi przykro, że nie potrafię tej historii docenić nieco mocniej. 

    W książce jest zadziwiająco mało fabuły, bo to nie ona jest osią napędową całej książki. Powstaje nowy gatunek człowieka. Ewolucja tworzy szóstkę osób, która razem jest w stanie połączyć się w jeden byt - tak zwany Homo gestalt. Ukazani bohaterowie posiadają nadprzyrodzone umiejętności i są w stanie prędko przy ich pomocy przejąć panowanie nad światem. Jak jednak z tak ogromną mocą postąpią?  Nawiążą ze zwyczajnymi Homo spiens dialog? A może wręcz przeciwnie? Wszystko zależy od tego, co też ta nietypowa grupa postawi sobie za priorytet.

    Powieść Sturgeona jest tak naprawdę swoistą próbą zrozumienia psychiki każdego z bohaterów. Autor przedstawia czytelnikowi ich dzieciństwo, ukazuje przeżycia i powody, dla których każdy z nich postępuje tak, a nie inaczej. Akcja nie jest najważniejsza, bowiem całość ma być rozważaniami na temat moralności, poszukiwania własnego "ja", a także walki z indywidualizmem niektórych jednostek - co w tym przypadku może być dość jednoznacznie przedstawionym nawiązaniem do filozofii Friedricha Nietzschego i jego teorii o nadczłowieku. Właśnie ta głębia powoduje, że Więcej niż człowiek to książka wartościowa i niewątpliwie wyróżniająca się spośród wielu innych powieści fantastycznonaukowych. To intrygujące rozważania na temat przyszłości człowieka, a także społeczeństwa podane pod płaszczykiem z pozoru zwykłej powieści sci-fi. Bo to jedynie od nas zależy, jaką ścieżkę wybierzemy. Jak zachowalibyśmy się w momencie pojawienia się na Ziemi właśnie takiego nadczłowieka? Więcej niż człowiek to książka głęboka i nie zawsze łatwa. Ale niewątpliwie warto jest sprawdzić rozważania na temat prawdopodobnego rozwoju humanizmu. 

    Niestety czegoś mi w tej powieści zabrakło. Doceniam jej ambitne założenie, jednak w całokształcie nie wywołała u mnie tak wielkich emocji, na jakie byłam przed lekturą gotowa. Wydawało mi się, że zbyt wiele było w tej historii niedopowiedzeń i zmarnowanego potencjału. Jak na świat wpłynęły wybory podjęte przez bohaterów? Nawet jeśli śledzenie protagonistów podczas ich drogi ku poznaniu własnego potencjału było niewątpliwie intrygujące, wszystko ostatecznie okazało się dla mnie zadziwiająco mało satysfakcjonujące. Mimo wszystko, pomimo moich osobistych zgrzytów, towarzyszących mi podczas lektury, doceniam powieść Sturgeona. Jego zadziwiająco liryczny styl był - o dziwo - naprawdę przyjemny i prosty w odbiorze, a bohaterowie wydawali się wiarygodni i ciekawi. Łatwo można również się było z nimi utożsamić - szczególnie osobom podobnie do nich wyalienowanym.

    Chociaż nie uważam powieści Theodore'a Sturgeona za arcydzieło, które od razu skradło moje serce, wciąż sądzę, że to wartościowa i warta poznania książka. Niewątpliwie zalicza się do literatury na wysokim poziomie i sądzę, że warto samemu stworzyć sobie własną opinię na temat tej historii. Ja ją jednak jak najbardziej polecam - przez płynące z niej morały i zmuszającą do snucia rozbudowanej refleksji problematykę. Na wszystko inne można po prostu przymknąć oko.

Wydawnictwo: Rebis
Autor: Theodore Sturgeon
Tłumaczenie: Jolanta Pers
Ilość stron: 280
Cena okładkowa: 44.90 zł
Premiera (tego wydania): 15.06.2021

Copyright © 2014 Popkulturka Osobista , Blogger