Zagadki wszechświata, czyli „Jak to wyjaśnić?"

Zagadki wszechświata, czyli „Jak to wyjaśnić?"


✧・゚: *✧・゚:*    *:・゚✧*:・゚✧

    Na samym wstępie przyznam, że twórczość ekipy z tvgry.pl uwielbiam od dość dawna, a ich filmiki często poprawiają mi swoim szalonym i nietypowym humorem dzień. Dlatego po opisywaną przeze mnie teraz książkę sięgnęłam głównie przez to, że znałam jej autora. No, a przynajmniej jego internetową działalność. Przygód z książkami popularnonaukowymi nie miałam na ten moment zbyt wiele (tematyka wydaje się bardzo ciekawa, jednak mój mózg chyba nie jest przystosowany do tego, by ją w pełni rozumieć), lecz od dawna lubiłam dowiadywać się czegoś nowego - nawet jeśli nie zawsze dla mnie przez naukową terminologię zrozumiałego. Czasem zdarzają się jednak wyjątki, w których najbardziej zawiłe treści okazują się proste do pojęcia nawet dla największego laika. Tak poniekąd jest również w przypadku książki Jak to wyjaśnić?, dzięki której można dowiedzieć się naprawdę wielu ciekawych rzeczy. I w dodatku, na szczęście, nie wszystkie są stricte astrofizyczne.
    
    Dlaczego pojęcie jest zielone? Jak wielki jest kosmos? Kiedy jest teraz? Jak wygląda nic? Kacper Pitala zadaje w swojej książce dużo pytań i stara się na nie jak najlepiej odpowiedzieć, nawet jeśli zdecydowana większość z nich tak naprawdę nawet nie posiada konkretnej odpowiedzi. Czytelnik w trakcie lektury może poszerzyć swoje horyzonty, dowiadując się wielu, nie zawsze w pełni naukowych informacji (wiedzieliście na przykład, że umaszczenie niektórych zwierząt zależy od ich diety?). 
    Styl autora jest bardzo lekki, dzięki czemu przez książkę (zresztą w środku niezbyt długą) się wręcz płynie. Nie spodziewałam się, że całość okaże się aż tak przystępna, jednak zostałam pozytywnie zaskoczona. Niestety nie zmienia to faktu, że niektórych  zagadnień nie potrafiłam w pełni pojąć (tak już wyszło, że żaden ze mnie ścisłowiec), a o wiele bardziej zainteresowały mnie rozdziały dotyczące spraw nieco bardziej przyziemnych. Nie da się bowiem ukryć, że jest to książka dla osób, które o wiele lepiej pojmują skomplikowane działy fizyki oraz astronomii. Stereotypowi humaniści mogą poczuć się nieco przytłoczeni nadmiarem ścisłych informacji zawartych w Jak to wyjaśnić? Niemniej jednak jest to książka ciekawa i mająca naprawdę dużo do zaoferowania. Kacper Pitala potrafi zaciekawić swoim żartobliwym stylem, a także osobistymi wstawkami. Z drugiej strony przypomina to scenariusz kilku filmików z jego kanału. Czy to zaleta? Cóż... ciężko mi to stwierdzić. Wszystko na pewno zależy od tego, w jakiej formie czytelnikowi lepiej zdobywa się informacje. Ja chyba pozostanę przy pierwotnym, bardziej social mediowym założeniu.

    Jak to wyjaśnić? na pewno zdecydowanie bardziej przypadnie do gustu osobom, które z astrofizyką mają wspólnego o wiele więcej ode mnie. Dla mnie to była ciekawa, lecz momentami niezrozumiała podróż. Tematów zostało poruszone dużo, jednak nie wszystkie myśli okazały się dobrze poprowadzone lub rozwinięte. Niestety czasem pozostawał niedosyt - zwłaszcza, gdy zaczęło się w tę tematykę zagłębiać. Aczkolwiek na końcu na szczęście znajduje się dość pokaźna bibliografia, więc zainteresowane osoby będą mogły samodzielnie pogłębić swoją wiedzę. Jako plus uważam przystępny i prosty język, który w tego typu popularnonaukowych tytułach zawsze okazuje się pozytywem. Książkę będę wspominać bardzo dobrze, nawet jeśli nie wszystko okazało się w niej aż tak mnie intrygujące. To jednak wciąż porządna książka dla fanów gatunku, koneserów oraz fanów popularyzacji nauki.

Wydawnictwo: Otwarte
Autor: Kacper Pitala
Ilość stron: 320
Cena okładkowa: 44,99 zł
Premiera: 10.05.2021


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Otwarte



Miód na serce w trudnych czasach, czyli fenomen serialu „Szpital New Amsterdam"

Miód na serce w trudnych czasach, czyli fenomen serialu „Szpital New Amsterdam"


            Popularność seriali medycznych nie jest zjawiskiem szczególnie nowym. Każdy z nas na pewno  niejednokrotnie w swoim życiu słyszał o fenomenie Dr House'a lub Grey's Anatomy (u nas znanego jako Chirurdzy), a nawet w polskiej telewizji tryumfy odnoszą TVNowskie paradokumentalne Szpitale, czy też nieco bardziej wiekowe Na dobre i na złe.  Jednak Szpital New Amsterdam na Netflixie pojawił się dość niespodziewanie, a także – również niespodziewanie – prędko udało mu się zyskać na nim ogromną popularność, stając się najchętniej oglądaną produkcją na platformie (dodatkowo przez długi czas miejsce w tej dziesiątce utrzymywał). Nie ukrywam, że gdyby nie ranking, zapewne nigdy nie zainteresowałabym się tym tytułem – zresztą, w Stanach na ten moment nawet niezbyt popularnym. Cóż, ale po czasie ciekawość oraz moje wewnętrzne zamiłowanie do popkulturowych lekarzy (nie oceniajcie mnie) zwyciężyły i Szpital New Amsterdam włączyłam. Czy był wart mojego czasu? Wydaje mi się, że sam fakt wyjścia z mojej książkowej strefy komfortu i pojawienie się chęci stworzenia opinii dotyczącej serialu, powinny mówić same za siebie.

                New Amsterdam to miejsce utopijne, dziejące się prawie że w innym świecie – nieco lepszym od tego nas otaczającego. Pojawienie się w tytułowym szpitalu nowego dyrektora medycznego diametralnie wpływa na ówczesne funkcjonowanie placówki, a także panujące w niej od lat zasady. Max Goodwin (fenomenalny i pięknie się do kamery uśmiechający Ryan Eggold) to idealista, z całych sił pragnący dobra pacjentów - niezależnie od ceny. Jest pewny siebie, bardzo ambitny, a jego arogancja prędko staje się dla innych lekarzy nie do zniesienia. Jednak w sumie już od pierwszych chwil widz zaczyna tej nietypowej rewolucji kibicować. Goodwin robi przecież wszystko dla ludzi takich jak my, a to czyni jego walkę jeszcze bardziej angażującą. Zwłaszcza, że poza nim poznajemy również wielu innych, charyzmatycznych bohaterów, zmagających się z własnymi problemami i starających się, by nie przeszkadzały im one w życiu zawodowym. Wątki obyczajowe są jednak spychane na drugi plan, bowiem najważniejsze jest to, co dzieje się z pojawiającymi się w odcinku pacjentami. To właśnie osoby postronne stają się powodem do dyskusji na temat spraw we współczesnej Ameryce (chociaż nie tylko) ważnych oraz często kontrowersyjnych. Dyskryminacja, bezdomność lub brak dostępu do podstawowej opieki medycznej to tylko kilka przykładów tego, co Max stara się w trakcie swojej misji naprawić. I, o dziwo, udaje mu się odnaleźć na te problemy rozwiązanie. Max musi jednak walczyć nie tylko z niesprawiedliwością otaczającego go świata. Jest też bowiem człowiekiem chorym, zmagającym się ze zdiagnozowanym i nie zawsze reagującym na podawane leki rakiem gardła. Czyni to jednak jego batalię wiarygodną – sam przecież z autopsji wie, jak to jest być pacjentem i dzięki temu zna jego potrzeby. A przynajmniej wydaje mu się, że tak jest, nawet jeśli wiele z jego (nieraz irracjonalnych) pomysłów okazuje się spełniać swoje założenie.


                Nie da się ukryć, że Szpital New Amsterdam to eskapistyczne fantazjowanie o tym, jak mógłby wyglądać świat jakoby idealny, momentami wręcz utopijny i przez to niewątpliwie nierealistyczny. Tytułowa placówka swoją wielkością przypomina małe państwo, więc i tam odbywa się zdecydowana większość pokręconej i pełnej zbiegów okoliczności fabuły. W ciągu czterdziestu odcinków życie głównych bohaterów staje się istną sinusoidą, nawet jeśli nieprawdopodobne zbiegi okoliczności i tak w zdecydowanej większości prowadzą do swego rodzaju happy endu oraz osobistego katharsis. Dużą wagę odgrywają również sprawy dotyczące zarządzania szpitalem – co nie zawsze jest wątkiem często w serialach medycznych poruszanym. Jednak to nie lubi śledzić rozmów o dużych pieniądzach? Serial mocno skupia się również na sprawach finansowania opieki zdrowotnej, co w Stanach jest dla wielu osób sporym kłopotem, bowiem nie każdy może sobie na to pozwolić. Max i jego ekipa starają się jednak z całych sił pomóc osobom bez odpowiedniego ubezpieczenia, mierząc się tym samym z chciwymi koncernami, firmami i lokalnymi politykami. Przeciwstawia się też panującej wśród lekarzy korupcji, z łatwością zwalniając cały, nic nie wnoszący do szpitala oddział. I to dodatkowo w trakcie swojego pierwszego dnia pracy. Goodwin za swojego głównego wroga uważa niesprawiedliwy system – bez jego zmiany, nie ma szans na poprawę.

                    Jednak czy przewidywalność, uproszczenia i cukierkowa melodramatyczność są tak naprawdę wadami Szpitala New Amsterdam? Poniekąd niestety tak – widać to chociażby w opiniach krytyków. Chociaż serial ogląda się jednym tchem, a perypetie bohaterów wciągają, wiele z wątków tak naprawdę nigdy nie mogłaby się w rzeczywistości wydarzyć i nie trzeba być znawcą, by to dostrzec. Tego typu zabiegi nie są jednak w gatunku dramatów medycznych czymś nowym i warto przymknąć na nie oko, by w pełni cieszyć się seansem. Tym, co tak naprawdę powoduje, że produkcja NBC jest tak przyjemna w odbiorze, są jej pozytywny wydźwięk oraz ukazywanie ludzi szczerze zaangażowanych i kochających swoją ciężką pracę. W czasach pandemii każdy z nas chciałby uwierzyć w szlachetność lekarzy, zachowujących się niczym rycerze na białych koniach (i to dodatkowo w białych fartuchach). Historie ze szczęśliwym zakończeniem bardzo często potrafią podnieść na duchu, a także zachęcić do działania – zwłaszcza, gdy śledzi się perypetie ludzi sympatycznych i walczących o dobre wartości. Główni bohaterowie są siłą napędową całego serialu i dzięki ich świetnym kreacjom chce się tej nietypowej grupce kibicować. Razem z Maxem walczy bowiem Helen Sharpe (Freema Agyeman) – wspierająca go w walce z chorobą onkolożka, Floyd Reynolds (Jocko Sims) – uzdolniony kardiochirurg, Iggy Frome (Tyler Labine) – sympatyczny i misiowaty psychiatra, Lauren Bloom (Janet Montgomery) – pyskata ordynatorka SOR-u, a także Vijay Kapoor (Anupam Kher) – neurolog z ciętym językiem. Jak więc widać, każdy znajdzie sobie w tej narracji swojego ulubieńca. 


                    Różnorodność bohaterów, a także poruszanie tematów z różnych dziedzin medycyny to niewątpliwy plus, jednak niestety nie każdy wątek jest równy drugiemu. Najsłabiej niestety wypada ukazanie spraw związanych z psychiatrią. Zbyt wiele rozwiązań okazuje się bardzo uproszczonych, a także dość schematycznych. Szkoda. Patrząc na innych bohaterów, można było rozwinąć wątek Iggy'ego w sposób o wiele ciekawszy i bardziej angażujący. Nawet jeśli uroczy lekarz potrafi swoim zachowaniem skraść serce, nie zawsze ma się ochotę, by śledzić jego poczynania w próbach odczytania psychiki pacjentów. 

                    Dlaczego jednak wciąż z takim zaangażowaniem pragniemy oglądać coraz to nowsze seriale o lekarzach? Można przecież śmiało stwierdzić, że w tym temacie nie da się stworzyć niczego innowacyjnego i niesamowitego - wszystko zostało już dawno opowiedziane w popularnych, wielosezonowych produkcjach. Aczkolwiek wydaje mi się, że każdy z nas w pewien sposób ma słabość do historii nierealnych i dających nadzieję na lepsze jutro. Lubimy oglądać ludzi walczących o dobre wartości, sprzeciwiających się tym, którzy wykorzystują cierpienie dla własnych korzyści, nawet jeśli ta walka wydaje się momentami wręcz irracjonalna. Szpital New Amsterdam nie jest jednak tytułem ambitnym i wiele w gatunku zmieniającym. Okazuje się przerysowany, czasem wręcz nudny i w swojej naiwności śmieszny. Jednak czy nie to jest nam w ciężkich chwilach potrzebne? Śledzenie perypetii zbyt idealistycznego dyrektora medycznego sprawia wiele przyjemności, a przewidywalne happy endy potrafią podnieść poziom cukru lepiej niż niejedna czekolada. Z drugiej strony, podchodząc do szpitalnych przygód Maxa Goodwina i jego przyjaciół niezbyt poważnie i bez wygórowanych wymagań, można bawić się podczas seansu wręcz rewelacyjnie. Zdecydowanie będę czekać na nowe sezony - moje serce prędko zostało przez tę ekipę skradzione. Wierzę, że mają jeszcze wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia.

Jak McCarthy do klasyków postapo dołączył? Słów kilka o  ,,Drodze"

Jak McCarthy do klasyków postapo dołączył? Słów kilka o ,,Drodze"


                Niewątpliwie ciężko jest we współczesnym świecie znaleźć książki, które będą zarówno przyjemne w odbiorze, jak i wartościowe. Wszechobecny dostęp do literatury spowodował, że rynek wydawniczy został wręcz zalany historiami prostymi oraz niewymagającymi. Czy istnieje w ogóle cień szansy, by odnaleźć książkę, która będzie się spomiędzy nieskomplikowanej literatury popularnej wyróżniać? Oczywiście, że tak. Są bowiem autorzy, którzy starają się tworzyć opowieści ukazujące otaczający nas świat w zupełnie inny sposób. Są to historie, które poruszają swoim przesłaniem, przystępnym i nieskomplikowanym stylem oraz zapadającymi w pamięć bohaterami. Właśnie na te cechy ja (jak i wielu innych czytelników) zwracam największą uwagę. Wśród ogromu jednakowych i pisanych jakby na kolanie historii – czy to kryminałów, czy to też erotyków/romansów – powiew świeżości jest czymś jak najbardziej potrzebnym. A już szczególnie taki, który przyniesie czytelnikom historię niekonwencjonalną oraz jedyną w swoim rodzaju (a przynajmniej na pierwszy rzut oka, bowiem podobne motywy pojawiały się w literaturze już niejednokrotnie, a żadna książka nie jest w stu procentach oryginalna). Wszystkie moje wymagania zostały spełnione przez jednego współczesnego amerykańskiego autora, którego książka stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych tytułów literatury postapo – tuż obok Bastionu Stephena Kinga, Pikniku na skraju drogi braci Strugackich oraz (chociaż powstałej kilka lat później) trylogii Metro Głuchowskiego.

               W 2006 roku Cormac McCarthy wydał Drogę – swoje późniejsze opus magnum, opowieść o postapokaliptycznym świecie, w którym ludzkość została zniszczona przez bliżej nieokreślony kataklizm, a osoby, które jakimś cudem go przeżyły, muszą teraz walczyć o przetrwanie w bardzo trudnych, wręcz nieludzkich warunkach. Historia w głównej mierze skupia się jednak na dwójce bohaterów – synu oraz jego ojcu. Przemierzają oni wyniszczoną apokalipsą krainę, poszukując sposobu na przeżycie.

               Doceniam literaturę fantastycznonaukową za to, że ukazuje scenariusze niejednokrotnie bardzo prawdopodobne. Najbardziej porusza mnie jednak jeden z jej podgatunków – właśnie wspomniana wcześniej postapokalipsa. Ukazuje on świat po (najczęściej nuklearnej) katastrofie. Świat, gdzie człowiek  utracił swoją moc panowania nad planetą - gdzie jest skazany na ciężką pogodę i niebezpieczne zwierzęta, wręcz potwory powstałe na skutek mutacji. Choć z pozoru takie wizje są daleko odbiegające od rzeczywistości, wcale tak nie jest. McCarthy w Drodze przedstawił świat zniszczony przez drugiego człowieka. Bo czy już teraz nie zmagamy się z wojnami, głodem i cierpieniem? Ogromne i brutalne wojny światowe co prawda są już dla nas przeszłością, jednak wciąż są kraje dotknięte wojnami domowymi i kryzysami. Nie mówi się o tym głośno, ponieważ nie odczuwa się potrzeby, by ingerować w sprawy innych krajów. W wielu biedniejszych rejonach świata widoki mogą być łudząco podobne do tych opisanych przez McCarthy’ego na kartach powieści. A przecież jest to dzieło fantastyczne, nierealne, ukazujące tylko i wyłącznie fikcję… Chociaż po dłuższej refleksji mogą pojawić się swego rodzaju wątpliwości co do tego, czy postapokalipsa jest tak odległa od naszej codzienności. Szczególnie przez konflikty zbrojne oraz rozwój broni nuklearnej.

Mimo wszystko, Droga to tak naprawdę historia opowiadająca o głębokiej relacji ojca z dzieckiem. Książka ukazuje ogromne uczucie i zaufanie, jakim dwoje bohaterów darzy siebie nawzajem. Jest to opowieść zarówno o poświęceniu na rzecz drugiej osoby, jak i sile rodzicielskiej miłości, potrafiącej przetrwać nawet w najtrudniejszych warunkach. Można ją odczytywać w znaczeniu dosłownym - jako historię o bliżej nieokreślonej przyszłości zniszczonej przez wiele czynników, lub jako opowieść o tym, co już teraz jest w naszym świecie obecne. McCarthy napisał bohaterów z głębią psychologiczną, postacie niewątpliwie wiarygodne i mogłyby zostać spotkane przez czytelnika w prawdziwym życiu. Ich losy poruszają i ukazują, co jest w stanie zrobić człowiek, który martwi się o życie bliskich mu osób. Ojciec z każdą napotkaną przez nich po drodze osobą zaczyna być coraz bardziej przerażony degeneracją i powolnym upadkiem człowieczeństwa. Zupełnym przeciwieństwem jest jego syn, który nieustannie trwa przy iskierce nadziei i każde ze spotkań utwierdza go w przekonaniu, że mimo wszystko nie jest aż tak źle. Pragnie pomagać każdej napotkanej osobie (nawet jeśli już martwej) i ma w sobie ogromne pokłady empatii. To właśnie dziecko jest powodem, dla którego chory ojciec jeszcze trzyma się życia.  Uważa, że jego misją jest zapewnienie mu bezpieczeństwa i warunków tak dobrych, jak tylko można w tych ciężkich czasach osiągnąć. Przy tym pragnie go nauczyć jak najwięcej o otaczającym ich świecie, nawet jeśli jest to dla ojca znającego dawny wygląd rzeczywistości bardzo ciężkim doświadczeniem.

               Użyty przez autora styl powoduje, że całokształt historii wydaje się przez to zimny i dosadny, jednak ostatecznie idealnie współgra to z wizją przedstawioną przez McCarthy’ego. Lektura mimo wszystko do najprostszych nie należy - głównie ze względu na emocje, które pojawiają się podczas czytania. Chociaż styl nie jest szczególnie skomplikowany, klimat powieści sam w sobie może okazać się zbyt przygnębiający, by książkę w całości przeczytać od razu. Zdania są krótkie, suche, brak w nich patosu i niepotrzebnych ozdobników. Również dialogi są wplecione jakoby w środek historii, nie są zapisane od myślników, a także brakuje w nich nakierowania na emocje odczuwane przez bohaterów. Pozostawia to miejsce do własnej interpretacji, nawet jeśli bezuczuciowość narracji jedynie pogłębia wszechobecną i przygnebiającą atmosferę stworzoną przez autora. Bowiem świat w Drodze jest cichy i pusty, a przez to zarazem na swój sposób spokojny. Ludzie zdążyli pogodzić się ze swoim losem, nawet jeśli nieustannie starają się pokonać każdą z kolejnych przeszkód. Wiedzą, że nie ma dla nich nadziei, jednak starają się żyć jak najbardziej normalnie. Nawet jeśli z niektórych w tej ciężkiej sytuacji powoli zaczyna znikać całe człowieczeństwo.

               Swoją wersję Drogi starał się stworzyć Peter Heller w Gwiazdozbiorze psa. Niestety na chęciach - oraz nawiązaniem do ów tytułu na okładce polskiego wydania- się skończyło, bowiem nieco bardziej współczesna (wydana w 2012 roku) wizja nie przemawiała do czytelników w tak ogromnym stopniu, jak ta ukazana przez McCarthy’ego. Peter Heller stworzył bohatera podróżującego z psem - zamiast dzieckiem - po świecie wyniszczonym przez epidemię grypy. Niestety jednak im dalej w las, tym zaczyna robić się coraz gorzej. To, co w Drodze szokowało i poruszało, w Gwiazdozbiorze psa okazywało się  nużące i przesadzone. Motywacje bohatera (poszukiwanie miłości) w starciu z McCarthym również wydają się zadziwiająco się płytkie. Brak w tym większej głębi. Ciężko przywiązać się do protagonisty. Było to spowodowane faktem, iż styl autora okazał się o wiele gorszy (pomimo podobnej obojętności w słowach narratora), a celowy brak interpunkcji drażnił podczas pierwszego zetknięcia z tymże tytułem. Mimo, iż Heller poruszał w swojej powieści ważne tematy, zetknięcie z Drogą zdecydowanie obniża jej rangę. Podejrzewam, że gdyby Gwiazdozbiór psa został napisany nieco sprawniej, wspominałabym go o wiele lepiej. Tak się niestety nie stało.

               Kreacja świata, ukazanie problematyki, wiarygodni bohaterowie, a także prosty, jednak idealnie dopasowany do historii styl to czynniki, które spowodowały, że o Drodze nie da się zapomnieć. To ciekawe spojrzenie na powieść o wędrówce przez wyniszczony świat. Miejsce, które może okazać się za kilka, kilkanaście lat naszą rzeczywistością. McCarthy ukazuje, co może nas czekać, jeśli nie zaczniemy dbać o Ziemię, a także siebie nawzajem. Pokazanie kontrastu między sceptycznym, zamkniętym w sobie ojcem oraz ufnym, empatycznym synem pokazuje, że pomimo wielu znaczących różnic i tak można darzyć siebie ogromnym uczuciem. Autor zmusza też do refleksji nad otaczającym nas światem, co powoduje, że zaczynamy cieszyć się z tego, co mamy na co dzień. Pomimo swojej niewielkiej objętości całość wywołuje ogromne emocje i porusza. Nic więc dziwnego, że Droga prędko stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych powieści postapokaliptycznych. Nie jest ona bowiem wyłącznie rozrywkowa, nie doświadczy się w niej sensacyjnych scen rodem z filmów z serii Mad Max (nawet jeśli sceneria i estetyka ów podgatunku niejednokrotnie wydają się bardzo podobne).  To powolna opowieść o ogromnym uczuciu oraz wielkiej woli przetrwania, ukazująca zarazem otaczający nas świat pod przykrywką stricte rozrywkowego i prostego w odbiorze postapo. 

Wydawnictwo: Literackie
Autor: Cormac McCarthy
Tłumaczenie: Robert Sudół
Ilość stron: 217
Cena okładkowa: 34,90 zł
Złodziej z zasadami, czyli ,,Dżentelmen włamywacz"

Złodziej z zasadami, czyli ,,Dżentelmen włamywacz"


✧・゚: *✧・゚:*    *:・゚✧*:・゚✧

    Postać Arsene Lupina zyskała drugą młodość niewątpliwie dzięki francuskiemu serialowi Netflixa. Fani na całym świecie oczekują na powrót swojego ulubionego, chociaż książkowym pierwowzorem jedynie inspirowanego, bohatera. Mnie jakimś cudem ta mania ominęła szerokim łukiem. Dałam Lupinowi szansę, jednak poza pierwszy odcinek nawet nie wyszłam i nieszczególnie pragnęłam, by się w ten twór dalej zagłębiać. Zupełnie inaczej było z książką. Chciałam sprawdzić, jaki bohater stał się inspiracją dla twórców tak popularnego i chętnie oglądanego serialu. Klasyczne kryminały lubię, dlatego podejrzewałam, że i opowiadania Leblanca przypadną mi do gustu. Czy tak faktycznie było? Cóż... poniekąd tak. Nawet jeśli czasem pojawiały się pewne zgrzyty.

    Arsene Lupin to złodziej jakich mało. Okrada wyłącznie zbirów i bogaczy, wymierzając w ten sposób sprawiedliwość. Dodatkowo jest elegancki, bezczelny, szarmancki i swoim urokiem osobistym potrafi skraść niejedno serce. O fabule jednak nie warto się rozdrabniać, bowiem wydana przez Wydawnictwo Zysk i S-ka książka jest po prostu zbiorem kilku opowiadań o tymże bohaterze. Historie nie są szczególnie długie i skomplikowane, lecz dzięki nim można bardzo dobrze poznać Lupina oraz tok jego myślenia. Czytelnik ma bowiem szansę, by przeczytać o sytuacji, która zmusiła nietypowego rabusia do właśnie takiego postępowania i poniekąd ukazującej motywy jego działań.

    Nawet jeśli to Lupin powinien być dla nas antagonistą, po pewnym czasie można zacząć szczerze darzyć go sympatią. Jest to naprawdę inteligentny i sprytny mężczyzna, dlatego nic dziwnego, że tak wiele pojawiających się w opowiadaniach kobiet zaczynało tracić dla niego głowę. Chociaż jego czyny nie są prawnie poprawne, z moralnego punktu widzenia zaczyna się mu kibicować. Jest przecież postrachem chciwych i wyjętych spod prawa bogaczy. Arsene Lupin to francuski XX-wieczny Robin Hood i tego ukryć nie można. Nie jest to aczkolwiek wada. Wrecz przeciwnie! Na pewno każdy z nas zna (i być może lubi) historie o walczącym z bogaczami bohaterze, co czyni opowiadania Leblanca ciekawym spojrzeniem na znany już motyw.

    Styl autora jest prosty, jednak na swój sposób urokliwy, a fabuły same w sobie nie są szczególnie zaskakujące. To książka idealna na przerywnik między innymi, być może cięższymi tytułami. Jest w niej humor, a i ukazane w Dżentelmenie włamywaczu przygody Arsene Lupina są przyjemne w odbiorze. Nie brakuje w nich także akcji. Opowiadania oczywiście można czytać z przerwami, lub też od razu na raz -  wszystko zależy od własnych preferencji. To lekka lektura, przy której można bawić się naprawdę dobrze, więc i sposób jej odbioru nie jest najważniejszy. Jeśli przewidywalność niektórych zachowań nie stanowi dla Ciebie wady w tego typu książkach, w świecie Lupina odnajdziesz się dość łatwo.

    Chociaż książka faktycznie ma wiele pozytywów, a elegancki złodziej ma w sobie wiele uroku, ja chyba i tak pozostanę fanką perypetii Sherlocka Holmesa oraz bohaterów wykreowanych przez Agathę Christie. Angielskie klimaty o wiele bardziej do mnie przemawiają, nawet jeśli Paryż również okazuje się ciekawym miejscem akcji, a szarmancki antybohater niejednokrotnie potrafi rozbawić i zaskoczyć. Leblanc mimo wszystko stworzył historię ciekawą, wciągającą, lekką oraz pełną akcji i humoru. Gdy nie podchodzi się do niej ze zbyt wielkimi wymaganiami, nawet zabieg deus ex machiny nie wydaje się aż tak nachalny. Zresztą, piękne wydanie wiele rekompensuje. Dla fanów klasycznych kryminałów to lektura obowiązkowa. 

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Autor: Maurice Leblanc
Tłumaczenie: Elżbieta Derelkowska
Ilość stron: 312
Cena okładkowa: 34,90 zł
Premiera: 05.05.2021


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka

Jak to z tymi twórcami sci-fi jest?

Jak to z tymi twórcami sci-fi jest?




    Czasami podczas przeglądania plików w komputerze, człowiek dokonuje naprawdę ciekawych odkryć. Odnajduje teksty pisane na lekcje, do szuflady lub też na różne konkursy. A że nie zawsze się te konkursy wygrywa, cóż później zrobić z tekstami, które na nie wpłynęły? Raczej niewiele, ale czasem warto dać im drugie życie, wrzucając je do Internetu (zwłaszcza, jeśli jakimś cudem przy okazji pasują do tematyki prowadzonego przez Ciebie bloga...). Nie ukrywam, że za ten wpis punktów zbyt wielu nie uzyskałam, jednak i tak usłyszałam kilka motywujących pochwał, skłaniających mnie do tego, by go tutaj opublikować. Tekst może prosty, skrótowy (czasu na jego napisanie nie było niestety zbyt wiele, a i researchu w trakcie nie można było zrobić), ale i tak uważam, że zawarłam w nim kilka dość ciekawych spostrzeżeń. Zwłaszcza, gdy jest się fanem klimatu fantastyki naukowej. Tak więc zapraszam do lektury i ewentualnego wchodzenia w polemikę!






Autor utworów Science-fiction – popularyzator wiedzy czy wizjoner?

            Wizja nieznanej przyszłości często wydaje się pisarzom bardzo atrakcyjna. Science-fiction jest gatunkiem, który powstał dzięki osobom ciekawym tego, co nas tak naprawdę za bliżej nieokreślony czas czeka. Chociaż autorzy specjalizujący się w tymże gatunku niejednokrotnie traktowani byli z pobłażaniem i swego rodzaju litością ze strony innych twórców, udało im się pokazać, że ich pomysły na fabułę lub przedstawienie przyszłości bardzo często okazują się wręcz prorocze - co jednak nie zawsze jest przez ukazywane wizje rzeczą dla nas pozytywną. Z biegiem czasu zaczęto doceniać ich wkład w rozwój nauki i kultury, co widać nawet obecnie (bowiem Rok 2021 został ogłoszony Rokiem Stanisława Lema). Kim jednak tak naprawdę byli twórcy tak fantastyki naukowej? Popularyzatorami wiedzy, a może proroczymi wizjonerami? A to już kwestia sporna i można by o niej naprawdę wiele powiedzieć. Szczególnie, że wielu z autorów niejednokrotnie okazywało się personami ekscentrycznymi i trudnymi do zrozumienia. 

            Stanisław Lem to postać barwna. Pisarz, który sławę i uznanie zyskał nie tylko w Polsce, ale i także na całym świecie. Za jego swoiste opus magnum niewątpliwie uznaje się Solaris, czyli opowieść o Krisie Kelvinie, który dociera na tytułową Solaris - nietypową planetę z dwoma słońcami i oceanem, który zdaje się żyć własnym życiem. Książka w głównej mierze porusza tematykę prób porozumiewania się z obcą cywilizacją, chociaż jest zarazem filozoficznym rozważaniem na temat natury człowieka oraz tego, co tak naprawdę jest w jego w życiu najważniejsze. Lem stworzył barwną historię, w której jednocześnie pokazał czytelnikowi naukową stronę swojej osobowości, zawierając w Solaris wiele opisów dotyczących rozwoju i procesów odkrywania planety, a także działające na wyobraźnie fragmenty o jej nietypowej przyrodzie. Jest to połączenie literatury popularnej - można by nawet rzec, że swego rodzaju space opery - z pełną specjalistycznych pojęć powieścią dla ambitnego i zarazem zafascynowanego nieco bardziej naukową stroną podróży międzyplanetarnych czytelnika.


            Niektóre z pomysłów Stanisława Lema okazywały się po niedługim czasie wręcz prorocze. W Powrocie z gwiazd pojawiło się urządzenie, dzięki któremu możliwe było czytanie książek bez konieczności zabierania ich wszędzie ze sobą. Jakiś czas później powstały… czytniki e-booków. W Internecie krąży nawet zdjęcie, na którym fragment opisujący działanie ów urządzenia jest wyświetlany na właśnie tego typu czytniku. W swoich publikacjach Lemowi udało się również przewidzieć naszą obecną pandemię (co jest jednak niestety nieco mniej spektakularne, bowiem pojawianie się groźnych wirusów jest bardzo częstym motywem wykorzystywanym wśród twórców literatury fantastycznonaukowej - a już zwłaszcza przez tych specjalizujących się w podgatunku postapokaliptycznym). Mimo wszystko, Lema można uznać zarówno za popularyzatora nauki, jak i wizjonera. Tworzył fascynujące opowieści, często przystępne dla wszystkich czytelników (jego styl był zadziwiająco lekki, często używał pierwszoosobowej narracji - dodatkowo sam narrator okazywał się postacią, z którą łatwo można się zidentyfikować - a język używany do opisywania skomplikowanych naukowych fragmentów nie był szczególnie trudny w zrozumieniu), jednocześnie w tychże historiach zawierał pomysły, które kilka lat później stawały się prawdą. Zachęcał do zagłębiania się w naukę również osoby młodsze - Bajki robotów bardzo często są lekturą w szkole podstawowej, a łatwość ich odbioru pozwala na zagłębianie się w opowiadania nawet osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z czytaniem. To właśnie nietypowe i innowacyjne podejście do nauki oraz przystępność spowodowały, że twórczość Lema stała się na całym świecie tak bardzo rozpoznawalna.


Wspomniane zdjęcie

            Za Lemem z początku nie przepadał amerykański autor literatury science-fiction, Phillip K. Dick, uznający Polskiego pisarza za posługującego się pseudonimem działacza komunistycznego. Jego zdaniem Stanisław Lem nie istniał, a osoba kryjąca się za tym imieniem i nazwiskiem miała działać niekorzyść kraju, wydając swoje książki na rynku amerykańskim. Przy okazji Lem miał rzekomo przekazywać w nich radziecką propagandę. Rozsierdzony Dick zgłosił sprawę do FBI, lecz cała sytuacja ostatecznie zakończyła się na samych pomówieniach. Najbardziej fascynuje jednak fakt, że wydawanie książek w innym języku potrafi być powodem do tak poważnych sprzeczek między pisarzami... 

            Mimo wszystko ciężko jest nie przyznać, że Phillip K. Dick był pisarzem wybitnym. Jego dość cyberpunkowa książka Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? (znana szerzej - po premierze filmu z Harrisonem Fordem - jako Blade Runner) idealnie ukazuje strach przed przyszłością oraz niebezpieczeństwa płynące z powolnego zaniku człowieczeństwa. Dick wykreował postać Ricka Deckarda, łowcy androidów, który musi wytropić i pozbyć się robotów zachowaniem i wyglądem przypominających ludzi. Jednak z każdym kolejnym napotkanym robotem dostrzec można w Deckardzie zmianę. Zaczyna tracić swoje człowieczeństwo, oddając się bezdusznej pracy, byle tylko zarobić i polepszyć swój status społeczny. Sam klimat książki jest ciężki, oschły i bezuczuciowy. Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? może się przez to wydawać toporne, lecz to dodaje temu brutalnemu światu swego rodzaju magii i staje się on dzięki temu prawdopodobny. Jest to bowiem rzeczywistość, gdzie ludzie są podzieleni. Świat, w którym dyskryminacja jest na porządku dziennym, a ludzie przestają być zdolni do samodzielnego odczuwania emocji i muszą się wspomagać przy pomocy specjalnych urządzeń. Gdyby się nad tym zastanowić, nasza współczesność potrafi być łudząco podobna. 

U Dicka ważne było ukazanie wizji przyszłości, lecz nie starał się tworzyć jej wyłącznie naukowo. Jest to historia skupiona na filozoficznym przesłaniu, bez rozbudowanych opisów przyrody i skomplikowanych technologii. Phillip K. Dick był wizjonerem ze swoim przesłaniem. Pokazywał świat z własnego punktu widzenia, a uzależnienie od narkotyków i pisanie pod ich wpływem skutkowało potęgowaniem specyficznych doznań, które odczuć można podczas lektury jego książek. Są to bowiem światy nietypowe, jednak zadziwiająco nam bliskie.

Kadr z filmu Blade Runner 2049 (2017)

            Za wizjonerów można uznać również twórców literatury antyutopijnej i dystopijnej - czyli kolejnych podgatunków science-fiction. Głównym celem tychże pisarzy, nie była popularyzacja nauki samej w sobie, a przedstawienie zagrożeń płynących z niewłaściwych zachowań. W swoich dziełach ukazywali świat zniszczony przez ludzi, ich złe wybory oraz totalitarną władzę. Bardzo często słyszy się we współczesnym świecie o George’u Orwellu i jego proroczej antyutopii Rok 1984. Głównym bohaterem jest mieszkający w Londynie Winston Smith, który na każdym kroku musi uważać na to, co robi i mówi, gdyż nad wszystkim władzę sprawuje Partia z Wielkim Bratem na czele. Człowiek nie ma prawa do własnego zdania, prawdziwa miłość przestała istnieć, a kraj, w którym mieszka protagonista - Oceania - nieustannie jest pogrążony w wojnie z wrogiem. Jest to niewątpliwie bardzo pesymistyczna wizja, jednak po lekturze czytelnik zaczyna postrzegać wiele spraw zupełnie inaczej. Orwell okazał się prorokiem, który przewidział wszechobecną inwigilację oraz agresywną rządową propagandę. Słychać z wielu stron głosy, że książki Orwella powinno się czytać, a nie wprowadzać w życie, jednak niektórych rzeczy najwidoczniej niestety nie da się uniknąć. Styl autora jedynie potęguje poczucie beznadziei i smutku. Jest suchy, prawie że bezuczuciowy. Orwell tworzy własny język, który nazywa nowomową. Powstał on tak, by ułatwić Partii manipulowanie ludźmi, a także wpływanie na ich, zresztą i tak w głównej mierze pochlebne totalitarnym rządom Partii, poglądy.
            

             Wiele antyutopii nie zyskało aż tak ogromnego rozgłosu, jak było w przypadku George’a Orwella, jednak ich twórcy i tak mogą zostać uznani za wizjonerów pragnących ostrzec nas przed przyszłością. Aldous Huxley oraz jego Nowy wspaniały świat, Ray Bradbury i 451 stopni Fahrenheita, a także nieco bardziej współczesna Margaret Atwood z Opowieścią podręcznej, a także jej kontynuacją - Testamentami. Nawet Stanisław Lem napisał swoją własną antyutopię, jaką jest Kongres futurologiczny.
            Współcześnie bardzo trudno jest stworzyć książkę w tym podgatunku bez nawiązania do tychże twórców i ich dzieł. Robb Hart w Magazynie zawarł dość obszerny fragment, w którym główny bohater przegląda książki w jego czasach zakazane. I jak się prędko okazuje, są to praktycznie wszystkie wymienione wcześniej tytuły. Ich największym zagrożeniem jest to, że czytelnik po ich lekturze zaczyna dostrzegać rzeczy wcześniej przez niego ignorowane. Widać, że twórcy niejednokrotnie mieli w swych rozważaniach rację i wizje codzienności w stworzonych przez nich światach stają się, niestety na naszą niekorzyść, rzeczywistością. 

Kadr z filmu 1984 (1984)

            Nawet współcześnie dostrzec można popularność literatury science-fiction, w tym takiej podobnej do dzieł Lema - dotyczącej podróży międzyplanetarnych. W literaturze popularnej jednym z najbardziej rozpoznawalnych przykładów jest Marsjanin Andy’ego Weira. Jest to powieść o astronaucie, który został sam na Marsie, gdy reszta załogi uznała go za zmarłego podczas ewakuacji. Gdy protagonista się budzi i dostrzega, że został kompletnie sam, od razu zaczyna próby nawiązania łączności z NASA, by wezwać do siebie pomoc. 

            Chociaż jest to książka niewątpliwie w głównej mierze rozrywkowa, pojawia się w niej wiele opisów związanych z nauką. Narracja pierwszoosobowa pozwala jakoby wejść w umysł bohatera, dzięki czemu czytelnik śledzi jego poczynania w walce o przeżycie na Czerwonej Planecie. Główny bohater, Mark Watney, opisuje, w jaki sposób naprawić łazik, jak sadzić ziemniaki na Marsie, by plony były jak najbardziej satysfakcjonujące, a także jak wygląda nawiązywanie łączności z Ziemią. Pomimo opisów potencjalnie wyglądających na nużące, historia jest napisana lekkim i przyjemnym stylem, a poczucie humoru narratora powoduje, że Marsjanin łączy, tak zwane, przyjemne z pożytecznym. Język jest łatwy, a opisy zrozumiałe, dlatego nikt nie powinien mieć problemów ze zrozumieniem nawet najbardziej zawiłych opisów.

     Dzięki tejże książce wiele młodszych osób zaczęło interesować się nauką oraz przedmiotami ścisłymi. Zafascynowanie książką w amerykańskich szkołach było tak duże, że Andy Weir opublikował nieco ugrzecznioną wersję, w której pozbył się wulgaryzmów, zostawiając resztę fabuły bez zmian. Jednak to, czy autor był wizjonerem, jest już jest tematem na bliżej nieokreśloną przyszłość. Osobowe misje na Marsa są dopiero w planach, dlatego też nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy ta dość hollywoodzka wizja okaże się prawdą. Trzeba jednak wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, a miliony ludzi nie będą musiały śledzić, czy pozostawiony na Marsie astronauta bezpiecznie wróci ze swojej misji.

Marsjanin (2015)

Dla każdego pisarza ważne są zupełnie odmienne wartości. Nie można więc jednoznacznie określić, kim tak naprawdę jest typowy autor science-fiction. Jedni skupiają się na przekazywaniu naukowej wiedzy, drudzy zaś zdecydowanie bardziej wolą przepowiadać przyszłość i pokazywać to, co jest ich zdaniem bardzo możliwe do spełnienia - choć nie zawsze okazuje się to naukowo prawdopodobne. Podgatunków science-fiction jest naprawdę wiele - od podróży kosmicznych na nieznane planety zaczynając i na dystopiach oraz postapokaliptycznych wizjach zagłady ludzkości kończąc - dlatego główne tematy poruszane przez autorów mogą być naprawdę różnorodne. Mimo wszystko typowe science-fiction od razu kojarzy się z podróżami w kosmos, robotami, wielkimi i rozbudowanymi metropoliami oraz latającymi samochodami. W tym wszystkim są jednak rozważania na temat roli człowieka, jego przemiany oraz poczucia samotności w miastach pełnych ludzi (lub wręcz przeciwnie - na samotnych planetach i stacjach kosmicznych). Używany przez autorów język bywa suchy, specjalistyczny i nietypowy jednak bardzo często współgra to z prezentowanymi przez nich historiami. Zdarzają się też wyjątki, gdzie opowieść jest na tyle fascynująca, że i skomplikowane opisy wydają się czymś niezwykle łatwym i zadziwiająco przyjemnym - nawet dla największego laika. 

 Współcześnie literatura fantastycznonaukowa jest w głównej mierze nastawiona na aspekty czysto rozrywkowe, jednak wciąż powstają historie tworzone przez pisarzy pragnących coś swoimi opowieściami przekazać. Bo co z tego, że już teraz żyjemy w czasach, które przez ówczesnych autorów były uważane za niezwykle odległe i nieznane? Nic nie stoi na przeszkodzie, by dalej snuć wizje na temat tego, co jeszcze czeka ludzkość. A już szczególnie w tak trudnych dla nas czasach...

Copyright © 2014 Popkulturka Osobista , Blogger