Filmowe szybkie strzały #4 - „Drugie życie króla”

Filmowe szybkie strzały #4 - „Drugie życie króla”


W POSZUKIWANIU SZCZĘŚCIA

        Lubię filmy nieoczywiste i nietypowe, a mój wewnętrzny mentalny hipster zawsze zachęca mnie do sięgania po pozycje nieco mniej znane oraz niedoceniane. Cóż, a bycie fanką jednego aktora w dodatku pomaga mi dostrzegać, czy obsada w ogóle jest w stanie spełnić moje (niewielkie, lecz wciąż jakieś) oczekiwania. Bo często przed seansem wiem tak naprawdę niewiele – niegdyś zaczytywałam się w opisach i oglądałam zwiastuny, a teraz wolę zdać się na łut szczęścia. Jednak dzięki temu już wiele razy trafiłam na istne perełki. Gdy nie mam większych oczekiwań, mogę podejść do danego tytułu z czystym umysłem i ocenić go tak, jak szczerze uważam.  A „Drugie życie króla” (czyli oryginalny „Arthur Newman” przetłumaczony w sposób co najmniej dziwny) było zaskoczeniem bardziej niż pozytywnym. Już od pierwszych chwil było w tej produkcji coś, co mnie do niej mocno przyciągnęło (i nie chodzi o Colina Firtha mówiącego z amerykańskim akcentem – żeby nie było). Okazało się, że ten niepozorny i przyjęty bez echa film to studium dwójki nietypowych bohaterów, tworzące w swej skromności nieco nierówno wyważony, jednak niewątpliwie intrygujący komediodramat. 

        Aczkolwiek jednocześnie potrafię dostrzec, dlaczego „Drugie życie króla” może tak wielu osobom nie przypaść do gustu. To historia w sumie bez ściśle określonej fabuły. Oderwana od rzeczywistości, a także będąca jakoby jedynie przypadkowym urywkiem z życia dwójki wypalonych i zmęczonych rzeczywistością ludzi. Bohaterowie dopiero w trakcie podróży donikąd starają się odnaleźć swoje wnętrze i własne priorytety. Są wyrzutkami, uciekającymi przed rutyną oraz dawnymi tożsamościami. Czują niezrozumienie, boją się o to, co przyniosłaby przyszłość, gdyby stanęli w miejscu i nigdzie się nie ruszyli. Dlatego też szukają alternatyw, kosztują nowych życiowych scenariuszy i jadą coraz szybciej, nawet jeśli demony przeszłości nieustannie siedzą im na ogonie… Wkradają się do domów obcych ludzi i niczym aktorzy w dwuosobowym, intymnym teatrze odgrywają w nich role zupełnie odmienne od tych, jakie mieli w swoich poprzednich wcieleniach. To niebanalny, pełen emocji spektakl, którego sceny miłosne są przedstawione w sposób taki, że już od pierwszych chwil zaczęłam uważać je za jedne z lepszych, jakie widziałam w kinematografii. Nie były widowiskowe, lecz osobiście coś mnie w ich prostocie oraz delikatności poruszyło. Chemia między Colinem Firthem i Emily Blunt ukazana była w boleśnie dobry sposób, a dodatkowo potrafiła złapać za serce, nawet jeśli tak naprawdę nawet nie była zagrana w odkrywczy i świeży sposób. Zwłaszcza, że całokształt był obrazem cichym, dyskretnym i skupionym na egzystencjalnej podróży, która mimo wszystko prowadzi tam, gdzie byśmy tego zapewne nie chcieli. Jednak po dłuższych rozważaniach naprawdę ciężko byłoby znaleźć lepsze rozwiązanie.

        Głosy na temat „Drugiego życia króla” są na tyle podzielone, że czytanie każdej z opinii pozwala dostrzec w tym filmie coś zupełnie nowego. Dla mnie była to podróż jedyna w swoim rodzaju i na pewno będę ją wspominać z niemałym sentymentem. Chociaż nie była to historia idealna, jej melancholijny i powolny klimat, a także ładne ujęcia uważam za ogromny atut. Ale pewnie dlatego, że po prostu mam słabość do amerykańskich opowieści o podróżach donikąd, zmieniających życie zagubionych w codziennej rutynie bohaterów…  Bo kto wie, co może się podczas niej wydarzyć? Na kogo może wpaść protagonista? A to chyba w tym wszystkim jest najbardziej interesujące. Jestem jak najbardziej na tak i z czystym sumieniem polecam. Nawet jeśli film sam w sobie nie stał się szczególnie popularny i raczej niewiele osób zwraca na niego uwagę.

Copyright © 2014 Popkulturka Osobista , Blogger