Filmowe szybkie strzały #1 - „Nie czas umierać"


    Wiecie co jest ogromnym plusem studiowania? Częste przebywanie w większym mieście. A co za tym idzie - możliwość pójścia do kina, gdy tylko na wielkim ekranie pojawi się jakaś ciekawa premiera (no, a także o ile zajęcia na to w ogóle pozwalają). Z tego też powodu postanowiłam rozpocząć kolejną już na blogu serię. Tym razem skupiać się ona będzie w głównej mierze na filmach, by móc się dzielić swoimi opiniami bez obawy, że wypadałoby stworzyć pełną, rozbudowaną recenzję (bo moje obecne położenie niewątpliwie mi to utrudnia, nawet jeśli chciałabym, by było inaczej. Jednak jakoś trzeba się w te studia wdrążyć i przynajmniej zdać pierwszy semestr. Skoro już na nie poszłam..)
   Polecam jednak rzucić okiem na mojego Facebooka, bo tam ostatnio staram się być nieco bardziej aktywna. Zwłaszcza, że przedstawiona przeze mnie niżej opinia na temat finału Craigowskiego Jamesa Bonda pochodzi właśnie stamtąd.



FAREWELL, MISTER BOND
 

        Pełnoprawnej opinii o najnowszym Bondzie pisać nie będę, bo Nie czas umierać to było moje pierwsze prawdziwe spotkanie z postacią Agenta 007. Aczkolwiek z drugiej strony wydaje mi się, że motyw jest już na tyle w popkulturze znany, że poniekąd upoważnia mnie to do napisania o tej produkcji kilku słów. Zwłaszcza, że przed seansem zdarzyło mi się obejrzeć kilka innych mainstreamowych filmów szpiegowskich, niejednokrotnie z serii o Bondzie czerpiących (dla jasności - wspominam o Kingsmanie i Kryptonimie U.N.C.L.E). No, jednak prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, dlatego te kilka słów o najnowszej części przygód znanego i uwielbianego szpiega będzie jak najbardziej na miejscu.

        Nie mam pojęcia, na jakim miejscu w rankingu filmów o Agencie 007 (oczywiście tym zagranym przez Daniela Craiga) postawiłabym finałowy, jednak mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to dobre kino akcji. Nawet bardziej niż dobre. Zdaje sobie sprawę ze swojej schematyczności, a także potrafi ironicznie wytknąć i sparodiować niektóre z fabularnych klisz, jednak niestety w to miejsce wchodzą kolejne, chyba już mniej intencjonalne grzeszki. Chociaż większość filmu ogląda się dobrze, a całość okazuje się zadziwiająco zgrabnie przemyślana, w którymś momencie tempo znacząco spada oraz rozpoczyna się niepotrzebny melodramatyzm. Niemniej jednak da się na to przymknąć oko, biorąc pod uwagę fakt, iż jest to ostatnia część z udziałem (niewątpliwie fenomenalnego i jak zwykle czarującego) Daniela Craiga. Wiadomo - seria musiała zostać zamknięta, więc wypadałoby jakoś tego lowelasa z ciętym językiem uspokoić. Niektóre ze scen faktycznie mimowolnie złapały mnie za serce, lecz to nie wystarczyło, bym ostatecznie uznała je za szczególnie angażujące. Może problem był z kobietą, która postanowiła Bonda usidlić?
        A za kolejny (lecz tym razem mniejszy) minus uważam zrezygnowanie z Any de Armas. Scena z nią była jedną z tych, które lepiej zapamiętałam przez jej dynamikę i świetnie wyważony ładunek humorystyczny. Szkoda, że jej bohaterka to jedynie epizod, bo był potencjał na naprawdę dobrany duet.

    Ale Nie czas umierać i tak jak najbardziej wam polecam. Nie jest to wymagające kino, jednak przez swoją prostotę potrafi diabelnie wciągnąć. Chętnie sprawdzę sobie inne przygody Craigowskiego Bonda - zwłaszcza, że samoświadome filmy akcji tworzone pół żartem, pół serio prędko zyskują moją sympatię.

4 komentarze:

  1. Mi niestety bardzo rzadko po drodze z filmami, brakuje na nie zawsze czasu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem. Też częstym bywalcem kina nie jestem, jednak teraz jakoś staram się korzystać z plusów większego miasta ;)

      Usuń

Copyright © 2014 Popkulturka Osobista , Blogger